sobota, 31 marca 2012

Lekcja Historii

Studiowanie filologii angielskiej pozwala w człowieku obudzić manie, fascynacje, zboczenia językowe, ale też pasję. Zdarzyło mi się mieć świetną wykładowczynię historii Wielkiej Brytanii, potem historii języka, a także nauczyciela od wiedzy i literatury anglosaskiej. I tak po latach doceniam wklepane do głowy mądrości. Z wielką nostalgią wracam do usłyszanych opowieści o czasach zamierzchłych. Zwłaszcza uwielbiam okres panowania dynastii Tudorów (XVI w.) na tronie brytyjskim. Opisywany jako nietuzinkowy władca, Henryk VIII, zaszlachtował kilka swoich żon, namiętny kochanek, doskonały sportowiec, na starość doczekał się miażdżycy i cukrzycy oraz gorejących ran. I to ten facet i jego sześć żon stanowią dla mnie niewyczerpane źródło inspiracji, chęci do poszukiwania nowych, ciekawych faktów z ich życia i ogólnie życia w XVII-wiecznej Anglii.
W telewizji wyemitowano doskonały i porywający serial pod tytułem "Dynastia Tudorów". Z zapartym tchem oglądałam każdy odcinek. Ale muzyka,jak na serial też była wyborna. 
Przedstawiam Wam niesamowity utwór towarzyszący scenom miłosnym z udziałem Henryka i jego drugiej żony, Anny Boleyn. 
Jestem nim zauroczona, ze względu na epickość i nietuzinkowość. Doskonale oddaje klimat mistycyzmu,pasji, erotyzmu jakie łączyły tych dwoje. 
Zachęcam do wnikliwego zagłębienia tematu.

czwartek, 29 marca 2012

Blondynka z Wysp

Sia jest typowa dla Wielkiej Brytanii. Ani za łada, ani za brzydka. Za to z głosem, jakiego zawsze zazdrościłam kobietom. Chrypka, muskana nieco niskimi barwami wokalu, z kokieteryjnym półszeptem ślizga się po uszach jak szumiące, wytrawne wino. Polubiłam ją ponad 4 lata temu, kiedy natknęłam się na osłuchany już utwór Breathe Me. Za to z miłą chęcią wracam dzisiaj do Don't Bring Me Down. Jest to taki jesienno-nostalgiczny utwór, który towarzyszył mi przez ostatnie lata studiów, potem podczas burz i zawirowań. Bywał przyjemnym skojarzeniem z ciepłą kołdrą.
Sia nie jest szablonowa. Nie znajdziecie u niej Adele'owych wyć (z całym szacunkiem do Adele i jej mocnego głosu). Nie znajdziecie też wyświechtanych, sztampowych pioseneczek o miłości. O niej można powiedzieć natomiast, że ma kobieta dar przekonywania. Oczywiście, trzeba się do niej przyzwyczaić, czasami chwyta od razu za serce, a czasami należy jej się odrobina miejsca i czasu, by ją strawić.
Nie słucham w zasadzie kobietek z Wysp, ale ona jakoś tak bardzo niezauważalnie stała się jedną z kobiecych form muzycznych, które uwielbiam (po Tori Amos, która jest absolutem, a której też poświęcę czas i miejsce).
I w związku z tym, ponieważ na dworze jakaś totalnie niewiosenna zawierucha, po całym dniu poza domem, Sia ląduje ze mną w wannie i potem przy kubku herbaty skończymy ten dzień. Przyłączycie się?

środa, 28 marca 2012

Pieśń dla Syreny

Jakoś nigdy nie przepadałam za latami 80 w muzyce. Kicz, syntezatory, trwała ondulacja i włosy pod pachami - to mi się głównie kojarzy z tamtymi czasami, jeśli chodzi o image. 
Ale po obejrzeniu jednego z najładniejszych filmów o śmierci i miłości " Nostalgia Anioła", stwierdziłam ,ze to najbardziej chyba niedoceniana dekada w muzyce, zapomniana gdzieś, no moze oprócz tych szlagierowych utworów z teledyskami ze starego MTV. 
This Mortal Coil jest... właśnie, czym? Poezją? Oryginalnością? 
Utwór "A song to the Siren" stanowił cudowne tło do jednej z najbardziej wzruszających scen w kinie. I tekst klasyczny, bo pochodzi z oryginału wykonanego przez Tima'a Buckleya. Nie wiem, która wersja mi się bardziej podoba?
Koi natomiast moje zmęczone oczy i uszy. Co fajniejsze nawet, zawiera w sobie obietnicę podróży. Kojarzy się z letnim wieczorem (oryginał), albo z triumfalnym wyruszeniem w ostatnią drogę (cover). 
TMC przerobili to po mistrzowsku, nadając tajemniczości i ten specyficzny wokal. 
Kojarzy się właśnie ze śpiewem syren z mitologii. 
Cudowne....
 This Mortal Coil 
Tim Buckley
 

wtorek, 27 marca 2012

Trochę klasyki

Jazzowo w pracy dzisiaj było za sprawą G., który uraczył wywiadówkę miłym dla ucha smooth jazzem. Ale nie o tą nutę dzisiaj chodzi. Raczej korzeń, z którego wyrosło całe pokolenie buntowników. Ja się chyba nigdy nie buntowałam, bo miałam zacne lata młodzieńcze, ale za to pazur i za nim kryjący się ów bunt, przyciągnął mnie do siebie gdzieś w okolicach 15 roku życia. Jestem dumna z siebie, że nie połknęła mnie komercha i diskowywijki w klubach. Nie dla mnie to.
Chciałabym Wam pokazać klasyczny przykład na to, że muzyka się nie starzeje i nie traci daty ważności. Led Zeppelin. Słyszeliście? Fajnie. Myślicie, że znacie? Nie. Nikt chyba tego nie może powiedzieć, oprócz prawdziwych miłośników sterowcowych kawałków. 
Ileż w tym ekspresji... Wirtuozeria! I nie mam na myśli szablonowego Stairways to Heaven. To znamy wszyscy. 
Kawałek, jaki mi ostatnio T. zapodał podczas niedzielnej sjesty to Since I've Been Lovin' You. Cholernie doskonały. Forma i treść. Żaden przerost. I chciałoby się powiedzieć, że nikt tak przejmująco nie pisze już o miłości. 
Jest w tym jakiś erotyzm, to co robi się z gitarą w tym numerze przywołuje na myśl pyszny, radosny, ale też słodko-kwaśny seks.
Jest w tym doza goryczy, zazdrości, spoufalania się...
Czysta miłość. Taka jaką każdy by chciał przeżyć.
I gwałt... Jaki każdy od czasu do czasu przeżywa w łóżku.

Jakiś taki nastrój dzisiaj. Przyjemności!


P.S. Dedykacja dla T., za to, że inspiruje :)

poniedziałek, 26 marca 2012

Czerwony Latawiec

'It also goes beyond what you might expect from the two of us... The album consists of music which is at times moving, complex, multilayered (both instrumentally and vocally) spooky, goofy and of course, very personal to me. - Steve Hogarth.

Chyba lepszej reklamy nie ma. Dzisiaj nieco zmiksowana muzyka, bo oto w dzwon uderzył mój ukochany Marillion z także ukochanym Porcupine Tree. Jestem zahipnotyzowana. Nie tylko muzyką, treścią, ale przede wszystkim pomysłem. Z pogranicza fantazji i snu, wyłania się przepiękny krajobraz dźwięków. Z nostalgiczną zadumą zaglądam do utworów obydwu panów ( Hogarth'a i Barbieri), bo towarzyszą mi od kilku długich lat, na przemian, w różnych ilościach i natężeniu. 
Dzisiaj jakiś taki nastrój na niespieszne, posklejane nuty.  Dzisiaj też chłodny poranek po prawie nieprzespanej nocy. 
Podoba mi się to jak została opisana i płyta i utwór. Bardzo osobiste. Czasami się zastanawiam, czy bycie mentalnym ekshibicjonistą pozwala na większy odzew publiczności, czy wręcz odstręcza. Swego czasu też bardzo mocno się obnażałam w kwestii emocjonalnej, czasami za bardzo. Myślę, że jednak ta muzyka, ten album, musi pozostać właśnie takim gołym dosłownym dopowiedzeniem. Cudowna harmonia dźwięków, szeptane wersety, gdzieś jakby sennie przewijające się linie melodyczne z moim ukochanym, progresywnym brzmieniem. Utwór mógłby dla mnie nie mieć końca. Nie nudzi się. Nie wpędza w niepotrzebne pętle. Jest taki jaki lubię - wygrany, wyśpiewany, wypowiedziany do końca. Nie ma w nim miejsca na niezrozumienie.
I tytuł.
Jak ja lubię proste, dwuznaczne tytuły.

Przyjemności!

niedziela, 25 marca 2012

Chodź i ocal mnie

Kiri jest odkryciem ostatnich miesięcy. Wcale nie jakaś tam znowu nowa muzyka. Raczej retrospekcyjny przegląd tego, co dzieje się na innych podwórkach. 
Kiri jest jednym z utworów do anime, chociaż dla mnie wcale na anime się nie nadaje. Może jestem pod tym względem ograniczona, ale anime mojego dzieciństwa zawsze miało japońską ścieżkę dźwiękową, zawsze jakąś taką nietutejszą. Natomiast utwór Monoral'a jakoś usadowił się w konwencji filmu animowanego i tak pozostał.
Sama muzyka - taka jak lubię. Magnetyczna, gitarowa, z dobrym refrenem i całkiem miłym tekstem. Jako filolog jednak jestem uczulona na rymy typu: I love you forever, we will be together. Tutaj też jest prosto, ale nie tak do bólu, nie tak karykaturalnie.
Refren Come and Save Me... niemalże wykrzyczany przez wokalistę o dość niskim, soczystym głosie, sprawia, że w połączeniu z dynamiczną perkusją jest takim odnośnikiem do żarliwej modlitwy do osoby, której ta modlitwa dotyczy. Nie nie jestem osobą religijną, wierzącą chyba też już nie, ale takie luźne nawiązanie mi się nasunęło na uszy.
Wczoraj Kiki towarzyszyło mi podczas jazdy przez miasto, i powiem Wam, że przy akompaniamencie słonecznych brzegów Odry z Ostrowem Tumskim w tle, miło się tego słuchało. Oczywiście skojarzenia mogą być luźne, mniej lub bardziej osobiste. 
Poniżej macie do dyspozycji swoich uszu zacny kawałek, a ja śmigam na niedzielny obiad. ;)

sobota, 24 marca 2012

Skandynawskie zimy

To, że akurat Skandynawia jest jednym z tych miejsce, które chciałabym zobaczyć przed śmiercią, nie jest przypadkiem. Od wielu lat nie podnieca mnie żaden kraj egzotyczny, poza może niektórymi zakątkami Indonezji, natomiast z wielką miłością spoglądam ku północy i surowszym klimatom. Na pytanie, gdzie bym chciała spędzić wakacje, odpowiadam bez namysłu północne krańce świata. I ta mina ludi, nieco zgryziona - bezcenna.
Ale nie o wakacjach będę dzisiaj opowiadać, a raczej o tym, co w północnych krajach jest najlepsze, czyli o muzyce. 
Od jakiegoś czasu, oprócz sztandarowego Sigur rós, Amiiny, Bjork i innych ludzi władającym językiem nie z tego świata, zakochana jestem także w grupie Kauan. Naładowali mnie taką jakąś mroźną energią, że trudno mi teraz znaleźć powód, dla którego właściwie zaczarowali mnie swoją muzyką. Może to te gitary i przedłużające się intra i szczytowania? Nie wiem.
W każdym razie, inspirują mnie do pisania mojej pseudo-książki albo towarzyszą w drodze do pracy, kiedy ju po raz kolejny, niezliczony, mijam te same kamienice i przystanki.
Co prawda, z wiosną Kauan nie ma nic wspólnego, raczej wieje od niego chłodem i tajemnicą, ale idealnie współgra z nastrojami. Jest jak szczypta mrozu na policzku, albo wręcz huraganem śnieżnym. 
Grupa stanowi zagadkę, chociaż już po okładkach albumów można wywnioskować, że nie mamy do czynienia z kolejnym HIM-em, czy Within Temptation. Oni stanowią jakby odrębność, tak jak stanowi Tenhi. Są przyjemni, zwłaszcza dla fanów odległych, epickich krajobrazów muzycznych, gdzie język gotycki miesza się z ciemiężnym, niskim wokalem. 
Wspaniałość! 
P.S. Tego na pewno nie usłyszycie w komercyjnym radiu, ale ostatnio w Radiu Wrocław gdzieś przemknęło. :)

piątek, 23 marca 2012

Gabriel

Lamb tworzy coś w rodzaju pajęczej sieci, która rozprzestrzenia się od czubków palców po końcówki włosów, oplótłszy już gardło i ściska je do łez. Chciałabym dzisiaj na chwilę zatrzymać się przy utworze "Gabriel". Usłyszałam go pierwszy raz jakiś czas temu, nie pamiętam czy rok, czy dwa lata. W każdym razie przykuł moją uwagę dość skutecznie, na tyle, że jeśli kiedyś zdecyduję się na dziecko, chciałabym by chłopiec miał na imię właśnie Gabriel. Utwór jest piękny. Ma w sobie wszystko to, co lubię w muzyce: słowa, muzykę i przekaz. Jestem raczej z tych, którym ciężko dogodzić w kwestii muzycznym, toteż strasznie lubię perkusję w tym utworze, dynamiczną i tworzącą idealne tło do niezwykłego wokalu. 
Lubię też partię smyczkową, która pojawia się w "dobrych" momentach.
Z tym utworem kojarzy mi się wolność i prawo do wypowiadania się na temat uczuć. Każdy chyba ma takiego anioła, którego pragnie, a którego nie może posiadać na własność. Anioły symbolizują wolność i nieskrępowanie, stąd ich nieprzyswajalna natura. Sama w domu mam kilka dobrych aniołów, symboli. Czuwają na parapecie, półce i zwisają wesoło symbolizując udany seks (tak tak, mam anioła na seks). A Gabriel do tego brzmi tak ładnie, tak jak bicie serca. W rytmie życia.
Żałuję, że nie mogłam pojawić się na koncercie Lamb, chociaż... wolę ich w zaciszu domowym, z kubkiem kawy albo w ciepłej kołdrze z kotem na kolanach.
Życząc wam piątkowych uniesień, ślę muzykę...

czwartek, 22 marca 2012

Anioły Wszechświata

Englar Alheimsins, czyli po polsku Anioły Wszechświata, to film produkcji islandzkiej opowiadający o grupie chorych psychicznie pacjentów jednego ze szpitala, w którym dla oderwanych od rzeczywistości serwuje się terapię psychiatryczną. Główny bohater, Pall, po zawodzie miłosnym, odczuwa dotkliwe dolegliwości spowodowane schizofrenią i ląduję wraz z kilkoma innymi facetami w psychiatryku. Kino iście islandzkie, z brunatno-szarymi krajobrazami, z językiem, który z niczym się nie kojarzy, z muzyką, która zapiera dech w piersiach. Postanowiłam więc dzisiaj zaczerpnąć do mojej największej od... 7 lat miłości jaką jest grupa Sigur rós. Dla znawców muzyki z pogranicza snu i baśni, formacja wybrzmiewa znajomo. Dzisiaj przypomniałam sobie o utworze, który kojarzy się z gejzerami, lodowcami i wietrznymi nocami na Lodowej Wyspie. Bíum Bíum Bambalóto to w polskim tłumaczeniu Luli luli laj. Kołysanka, ale jakaś niespokojna, niepewna. Podobno jest to tekst starej piosenki śpiewanej dzieciom, chociaż nie kojarzy się bezpośrednio z miłym tuleniem do snu.

Utwór zabrzmiał na końcu filmu, gdzie po skoku z ostatniego piętra bloku mieszkalnego, widzimy rozlaną na chodniku krew samobójcy. Chciałoby się rzec, że jaki kraj tacy samobójcy, ale samo znaczenie tej kołysanki na końcu filmu, jest przekazem na tyle silnym, że nawet po wygaśnięciu napisów końcowych, siedzisz w fotelu i nie wiesz, czy to co obejrzałeś było prawdą, czy też zmyśloną, schizofreniczną mistyfikacją.

Sigrur rós potrafi poruszyć. Oczywiście mogłabym się rozpisywać na ich temat w nieskończoność, ale pewnie nie raz do nich tutaj wrócę. Dzisiaj jednak i nastrój i pogoda sprzyjały raczej posępnym jękom gitarowym poruszanych za pomocą smyczka, niż jakiemuś wesołemu podrygiwaniu.  Zatem usiądź, załóż słuchawki i słuchaj... Tak dzisiaj brzmi Islandia.
tekst po polsku 


środa, 21 marca 2012

Sen w śnie

Incepcja. Wzbraniałam się przed tym filmem jak tylko mogłam najbardziej. A jednak już obejrzałam go dwa razy, w dużych odstępach czasowych. Lubię w filmach muzykę, która sprawdza się jako tło. Dobrze dobrane, smaczne, emocjonujące, tak,  że na skórze karku pojawia się dreszcz. Lubię, kiedy obraz i dźwięk współgrając, oddają harmonię stworzenia. 
Takim filmem jak Incepcja (z jedną z lepszych gier aktorskich w wykonaniu niegdyś obciachowego DiCaprio, dzisiaj uważanym za jednego z najlepszych aktorów młodego pokolenia), moje zmysły uwielbiają być karmione. I jeśli chodzi o muzykę, to Zimmer pobił wszystko. A przecież to płodny kompozytor, mający jakiś szalony szósty zmysł do tworzenia epickich, pełnych przejmującego piękna kawałków instrumentalnych.
Nuta, która dzisiaj uderzała mnie od rana i pewnie uderzać będzie do wieczora, jest utwór Time. Nie tylko dlatego, że pojawił się w całości na końcu filmu, ale dlatego, że zawsze kiedy wpada mi w liście odtwarzania, muszę przesłuchać go kilka razy. Ma moc niemalże magnetyczną, prorokującą wspomniane wcześniej ciary. Idealnie pasuje do obserwowania świata poza słuchawkami w uszach. Bo muszę przyznać, że ilekroć słucham czegoś głośno na słuchawkach, świat dookoła staje się dla mnie jednym, długim teledyskiem, których próżno teraz szukać na stacjach muzycznych.
Time jest dla mnie pogrążeniem się w sobie, pytaniem bez odpowiedzi, spekulacją (tak jak finał Incepcji). Sprawia, że myśli krążą wokół zagadnienia: "czy ja to naprawdę ja i czy świat obok to naprawdę świat, czy tylko wyimaginowana rzeczywistość jak w Matrixie".
I wielbię koncertowe, symfoniczne wzniesienia. Jak we śnie.

wtorek, 20 marca 2012

Słowa, które chciałabym Ci powiedzieć...

Wiosna! Słońce, wiatr, niebo, niebieskość, zieloność powoli. I wszystko nabiera innego znaczenia. W takie dni jak ten, mam ochotę ubrać kolorowe ciuchy, wyskoczyć na środek ruchliwej ulicy i słać do słońca porozumiewawcze uśmiechy. 
Chciałabym się z Wami podzielić jedną z najładniejszych piosenek, gdzie kulturowy przekaz Islandia-Japonia jest zwiastunem tego, co najlepsze. Amiina to zespół dziewczyn z Islandii, które grają na wszystkim, a przy tym cudownie harmonizują swoje głosy. Yukihiro to japoński wokalista, artysta, tekściarz. Mieszanka ulubiona. Jak paczka bakalii. Jak cudownie odświeżający powiew marcowego wiatru.
Piosenka o tym, co zawsze chciałam przekazać tym, których traciłam w różnych okolicznościach. Piosenka, mimo oddźwięku pesymistycznego, daje jakąś radość i nadzieję, a ta jak wiadomo, właśnie odradza się w postaci pączków i misternie utkanych pierwszych pajęczyn. 
Jest jak bukiet nowalijek, jak nieśmiałe krokusy na skwerkach w mieście.
Chodźmy na rower, nadmuchajmy balony, wypuśćmy je z nowiną, że te dni muszą być dobre dla nas.


Przyjemnego dnia:)


yukihiro takahashi & amiina - the words przez 13melek

poniedziałek, 19 marca 2012

Celtyckie zielenie

Loreena, kobieta o boskim głosie. Chyba nie jest to, jakby się wydawało, dobra reklama, bo krocie kobiet ma cudowne głosy, którymi dotykają dusze ludzi wrażliwych, ale na inne stwierdzenie o tej wczesnej godzinie mnie nie stać. Wczorajsza noc i wieczór minęły pod znakiem mojej ostatnio ukochanej celtyckiej damy i jej według mnie, najpiękniejszej pieśni Dante's Prayer. Może to nie będzie oryginalne z mojej strony, ale zawsze, kiedy słucham jej, wyobrażam sobie niczym niezmącony lot nad wrzosowiskami i klifami Zielonej Wyspy. Zawsze mnie też ciągnęło w takie rejony naszej planety. Nie ukrywam, Loreena sprawia, że moje poczucie estetyki wzrasta do poziomu kosmicznego, a gdzieś w głowie roi się marzenie o nieskrępowanej wolności. Do tego dochodzi miłość do kobz, fletów i innych dętych, które w muzyce celtyckiej tworzą coś w rodzaju must be. Uwielbiam wręcz słuchając Loreeny, zapalić świece, kadzidła, otulić się kocem i wyzbyć poczucia skrępowania.
Dla Was, na cały dzień, niech Wam szmaragdowa karma służy!

czwartek, 15 marca 2012

Jej imię to Calla

"Thief" - kawałek, który od dwóch miesięcy na stale gości na mojej liście ulubionych w serwisie youtube, winampie, liście odtwarzania w telefonie, podczas snu, malowania rzęs i czytaniu kolejnych mądrości, które wkładam miedzy wersety moich opowiadań lub pracy magisterskiej. 
Czym jest Her Name Is Calla? Zjawiskiem. Niespotykanym dotąd ładunkiem energii, która wiążąc się w cząsteczki z moim poczuciem estetyki muzycznej, tworzy zupełnie inny rodzaj emocji. Zespół pochodzi z Wysp Brytyjskich, a to już samo dla mnie jest powodem do lubienia, bo wyspiarze generalnie są dla mnie ludźmi płodnymi z definicji. Każdy kawałek jaki nagrali jest inną, niespotykaną historią. Bywa dramatem, komedią, romantycznym uniesieniem, ale zawsze jest CZYMŚ! 
Idealnie połączenie perkusji (grrr ciary), smyczków (jeszcze większe ciary) i gitar (ultimate ciary) jest kwintesencją tego, conazywam Muzyką.
Odkrycie Her Name Is Calla było jak katharsis, jak dawno niewidziana (chyba bardziej niesłyszana) kochanka, bo oto sprawiła, że serce podbiło do góry. 
Co mi się nie podoba? Że ciężko zdobyć ich muzykę w Polsce. Że są pod powierzchnią ogólnie przyjętego undergroundu. 
Natomiast idealnie zgrywają się z moimi nastrojami. Może i z Twoimi?

Dla przykładu:

Her Name Is Calla: "Thief"

P.S. INTRO! <3

Z czarnym kotem na kolanach

Czarny kot na kolanach zwiastuje kolejny wieczór w oparach zielonej herbaty i szmaragdowych dźwięków. Chciałabym się podzielić kawałkiem mojego urodzinowego tortu i zaprosić do stołu, by wspólnie uczcić kolejny rok za mną i przede mną. Dzisiaj wyjątkowo nastrojowo. Zaczynam od Anathemy. 
are you there?
is it wonderful to know
all the ghosts?
all the ghosts..?

Ten utwór jest dla mnie poniekąd linią graniczną pomiędzy tym, co było i tym co jest. Na zawsze zmienił moją percepcję świata, chociaż zwykł towarzyszyć mi w raczej posępnych chwilach. Niemniej, dodaj uroku każdemu wieczorowi. Anathema jest swoistym pomnikiem tego co dzieje się z artystami raczej undergroundowymi, po tym jak decydują się pokazać coś więcej niż przysłowiowe "szarpanie druta". Melodyjny, melancholijny wokal pana Cavanagh'a wprowadza jakiś zamęt w duszy, chociaż przecież ostatnie płyty począwszy od Natural Distaster, tworzą miłe skojarzenia z ulotnością i pogodzeniem się ze sobą i światem. Dla weteranów muzyki Anathemy zwrócenie się ku bardziej progresywnemu graniu, jest swoistą podróżą w głąb siebie.
"Are you there" jest moim sztandarowym utworem w każdej niemal sytuacji, akustyczna wersja nawet zagościła na stałe w moim telefonie jako dzwonek. Pociąga tekstem, wokalem, linią melodyjną i przede wszystkim, na pozór trudno oswajalną perkusją, chociaż i ta robi na początku wrażenie.
Dla emocjonalnych  wariatów, album o przewrotnym tytule "We are here because we are here" będzie lub i jest cudownym letnim wieczorem, podróżą w nieznane, spojrzeniem za siebie lub nad siebie, ku niebieskiemu słońcu (podobne skojarzenia budzi okładka).
Sięgając po albumy Anathemy natkniemy się na pytania o siebie, do siebie, pytania, na które czasami trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź, ale nawet jeśli, to chociaż przyjemnie usiąść w fotelu i posłuchać. Tak gra muzyka duszy. 

P.S. ... szkoda tylko, że taka niszowa.


oraz wersja akustyczna