To, że akurat Skandynawia jest jednym z tych miejsce, które chciałabym zobaczyć przed śmiercią, nie jest przypadkiem. Od wielu lat nie podnieca mnie żaden kraj egzotyczny, poza może niektórymi zakątkami Indonezji, natomiast z wielką miłością spoglądam ku północy i surowszym klimatom. Na pytanie, gdzie bym chciała spędzić wakacje, odpowiadam bez namysłu północne krańce świata. I ta mina ludi, nieco zgryziona - bezcenna.
Ale nie o wakacjach będę dzisiaj opowiadać, a raczej o tym, co w północnych krajach jest najlepsze, czyli o muzyce.
Od jakiegoś czasu, oprócz sztandarowego Sigur rós, Amiiny, Bjork i innych ludzi władającym językiem nie z tego świata, zakochana jestem także w grupie Kauan. Naładowali mnie taką jakąś mroźną energią, że trudno mi teraz znaleźć powód, dla którego właściwie zaczarowali mnie swoją muzyką. Może to te gitary i przedłużające się intra i szczytowania? Nie wiem.
W każdym razie, inspirują mnie do pisania mojej pseudo-książki albo towarzyszą w drodze do pracy, kiedy ju po raz kolejny, niezliczony, mijam te same kamienice i przystanki.
Co prawda, z wiosną Kauan nie ma nic wspólnego, raczej wieje od niego chłodem i tajemnicą, ale idealnie współgra z nastrojami. Jest jak szczypta mrozu na policzku, albo wręcz huraganem śnieżnym.
Grupa stanowi zagadkę, chociaż już po okładkach albumów można wywnioskować, że nie mamy do czynienia z kolejnym HIM-em, czy Within Temptation. Oni stanowią jakby odrębność, tak jak stanowi Tenhi. Są przyjemni, zwłaszcza dla fanów odległych, epickich krajobrazów muzycznych, gdzie język gotycki miesza się z ciemiężnym, niskim wokalem.
Wspaniałość!
P.S. Tego na pewno nie usłyszycie w komercyjnym radiu, ale ostatnio w Radiu Wrocław gdzieś przemknęło. :)

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz