sobota, 28 kwietnia 2012

Raj na ziemi

Być może będę niesłowna w swoich rozważaniach na temat muzyki współczesnej, gdyż moim skromnym zdaniem to, co współcześnie serwuje nam radio/tv, nie można nazwać muzyką i lanszenie się w stacjach muzycznych oznacza samobójczą śmierć względem bardziej wyrafinowanej widowni, to jednak to, co robi Coldplay, mogę śmiało zaliczyć do sprytnych poczynań marketingowo-promocyjnych. Trafiło mnie. Od pierwszego momentu. Nie oglądam TV, poza kilkoma serialami i programami, które sobie serwuję poprzez zbawienny internet. I bardzo przypadkowo trafiłam na nową muzykę owego Coldplay. Od płyt A Rush Blood To the Head i Parachutes, nie słuchałam ich prawie wcale. Aż tutaj nagle, poprzez denne MTV, czy inną Vivę, zapadła mi w głowie nuta piosenki Paradise. 
Śmiem twierdzić, że będzie to numer wiosny, który mnie zniewolił od pierwszego taktu. Panowie potrafią. Robią dobrą robotę, a przy tym całym komercyjnym podejściu, pozostawiają jak najbardziej smak i rozkosz słuchania. Nie wspominam już o klipie, który idealnie mnie rozczulił. Chyba gdzieś w środku jestem taką nadszarpniętą nutą infantylnych wzruszeń. Ale nie wstydzę się tego. 
Podobno wszystko co brytyjskie jest dobre. Sama jakoś nie jestem przekonana do języka, ale kultura i historia tej wyspy wpływa na moje wewnętrzne dziecko w sposób zbawienny. 
Także pogoda nastraja optymistycznie, zupełnie jak raj na ziemi :)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

... po godzinach...

... mam ochotę na taką nutę, na takie kocie ruchy, pozbawiając się garderoby, udając Salmę Hayek, udając się do łazienki, by wreszcie się zrelaksować.
Tito and Tarantula od kilku dni goszczą u mnie na playliście w telefonie. Rano cudownie mieszają się z zapachem perfum, kawy i papierosa, wieczorem pozwalają na mały misz-masz po mieszkaniu bez ubrania. 
Idealny duet. Idealna gitara. Pachnie jakimś odległym dzikim zachodem, speluniastym, a jednak doskonałym w formie barem przy trasie gdzieś na granicy z Meksykiem. 
Panowie mnie rozpieszczają. Nie tylko wyborną sekcją gitarową, ale przede wszystkim klimatem, idealnym do bujania biodrami. 
Kiedyś nawet słyszałam, że muzyka w połączeniu z alkoholem stanowią idealny afrodyzjak. Więc sobie nalałam szklaneczkę drinka, czuję się boginią świata, zasłaniam okna i włączam zapętlenie.
Wam też radzę!

sobota, 21 kwietnia 2012

Nietykalny, część 2.

Cudowność! W końcu trafiłam na nutę, która od początku do końca rozpoławia mi trzewia. To jedno z tych uczuć, które towarzyszą nam tyko w tedy, kiedy coś jest naprawdę wciągającego, ogarniającego nasze wszystkie myśli i chcemy wciskać przycisk "repeat" aż do bólu!
Nowa płyta Anathemy "Weather Systems" to iście meteorologiczna przepowiednia tej wiosny. Jest na niej wszystko, czego potrzeba człowiekowi do szczęścia - powietrze, ogień, woda i solidne podłoże. Ale paradoksalnie, mimo czynników ziemskich, płyta pozwala szybować ponad wymiarami i przenosić się w nowe rejony świadomości.
Genialne jest to, że absolutnie każdy kawałek zapada głęboko w serce (przyznam, że dawno nie miałam do czynienia z takim albumem), a dla mnie jednym z perełkowanych jest Untouchable part II. Doskonała mieszanka delikatności i frywolności. I pożegnania.
Dla mnie ten utwór pojawił się w dobrym momencie w moim życiu, właśnie teraz, kiedy świat troszkę stoi na głowie, a przecież dalej idę i trzymam się swoich wyborów.

Dodaje mi otuchy, siły, wiary. Zabrzmiało pompatycznie. Sami posłuchajcie.



Anathema - Untouchable, Part 2

niedziela, 15 kwietnia 2012

W Twoich Oczach

Dzisiaj na deszcz nic nie poradzę. Na siedzenie i pisanie pracy mgr tak samo. Natrafiłam dzisiaj na Petera, mojego ulubionego zresztą, Gabriela. Wykopałam stary kawałek, In your Eyes i jest już śliczniej, chociaż przez cały dzień pada deszcz.
Szlag trafił umyte okna, ale za to słuchawki działają bez zarzutu.
Piotrek zawsze mnie zadziwia. Formą, zmianą, elastycznością, etnicznym zacięciem i doskonałymi lirykami, które czytam codziennie inaczej rozumiejąc.
On ma moc sprawczą. Cokolwiek ten facet nie nagra, nie zaśpiewa, nie zaaranżuje, brzmi doskonale. Tak samo jak dvd koncertowe z jego udziałem to uczta dla oka i ucha. I chociaż teraz jest już łysawym, starszym Panem, nadal działa jak extasy.
Uwielbiam jego Genesisowe nuty, wokal idealnie wpasowujący się w dźwięk perkusji, chórów i syntezatorów. 
I mam ochotę na radosne skakanie.

sobota, 14 kwietnia 2012

Etta, oh, Etta!

Dzisiaj sobota. Chrapanie w sypialni przekłuwam dźwiękami nieśmiertelnej Etty James :) Ta kobieta dzisiaj idealnie wpasowuje się w dzień. Pasuje mi do wirowania po mieszkaniu, do lekkiego, niczym zaczerpniętego z obrazków z tv na temat kobiety szczęśliwej, która z muśnięciem motyla dosiada artykułów do sprzątania i z uśmiechem na ustach pucuje swoje małe m4 :) (nie swoje tak do końca, ale wielbi je).
Dzisiaj czeka mnie dzień wypełniony obowiązkami, na nic-nie-robienie będzie jutro czas.
Etta James... Słodko prowadzi swoje swingowo-jazzowo-walcowe struny głosowe po mieszkaniu. Nieśpiesznie narzuca swoje wyznanie. Kojarzy się z tym wiosennym wybuchem hormonów natury. Cudownie kołysze przy kawie gdzieś w małej kawiarni wciśniętej między małe kamienice, tuż nad rzeką. 
Wzbudza tęsknotę za tym PRAWDZIWYM światem, o jakim opowiadały nam babcie i dziadkowie. A przy tym wcale nie brzmi napuszenie. 
Zróbmy sobie przerwę na mała czarną. Dzisiaj ubierzmy coś kolorowego. :)

środa, 11 kwietnia 2012

Pogańskie gody

Tenhi dzisiaj mi towarzyszy w pisaniu pracy mgr, przy obiadowym smażeniu kotletów z filetów kurczęcych. Istny poganizm. 
Ale nie o jedzeniu chciałam pisać. Raczej o tej naturalnej tęsknocie za czasami minionymi, która rozbrzmiewa w muzyce panów z Tenhi. Epickie, pogańskie, wprost z głębi skandynawskiego lasu dźwięki rozszarpujące żyły szybszym pędem krwi. Coś z pogranicza modlitwy, bredni, majaczenia. Porywające, duszne, erotyczne na swój sposób.
Zespół ten zawsze budzi skojarzenia z niekończącą się zimą lub latem. Mówione, szeptane językiem, którego nie rozumiem, a jednak mam poczucie, że go znam, gdzieś wewnętrznie. Tenhi to nie tylko bębny, wprowadzające w stan euforii aż do transu. Tym z Was, którym nie obca jest medytacja, wiedzą, że taka muzyka doskonale nadaje się do rytuałów prowadzących do poznania siebie. 
Uwielbiam w nich ten posmak surowej ziemi, wiatru, suszonych na wietrze słów, słonych od morza. Zanurzmy się w otchłań pogańskich wierzeń, tak jak Natura nam wskazywała od wieków.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Na uwięzi?

Świat zwolnił tempo, wybuchła zieleń i jakaś chmura na horyzoncie zwiastuje dobry dzień. Mija on spokojnie, w domowym zaciszu, wśród kawy, ciasta, kota mruczącego i Sky Ferreira. Doskonałość.
T. w pracy, za oknem szumi miasto, dzieciaki już wyległy do piaskownic, tramwaje się spóźniają, ale ja jednak lubię ten poukładany chaos. 
Chyba polubię też płacenie rachunków, bo nic innego jak śmiech ogarnia mnie, kiedy kwota zmniejsza się na koncie z każdym kliknięciem. Przynajmniej jest wesoło. 
Tęsknię natomiast do pianina, do małej twórczości. Jednak ze zgrozą stwierdzam, że nic nie pamiętam z gry, ze śpiewu. Za długo bez tego.
Za to wdzięcznie brzmiące Animal dzisiaj tak ładnie o sobie przypomina. Tekst jest taki na jaki dzisiaj mam ochotę. Nienadmuchany. Każdy z nas jest chyba więźniem czegoś. Więźniem domu, uczuć, rachunków, głodnego kota, wiatru...
Jak mi się jednak podoba, to, gdy Sky śpiewa i tak cudnie łapie oddech. Jakby chciała krzyczeć, a jednak nie krzyczy. 
Jesteśmy zwierzętami. To jasne, że trzymamy się zasad i reguł, by udawać cywilizowanych. Ale spojrzałam dziś na moje zakupy i stwierdzam, że jemy siebie nawzajem. W tramwaju tak samo, gdy pan żul zagada o złotówkę na wino (szczery przynajmniej) - bo mu instynkt podpowiada, że od młodszej wyciągnie nawet dwa złote. 
Dzisiaj spowolniony dzień, bez kawy, z kilkoma papierosami. 
Ze zwierzęciem u stóp.

sobota, 7 kwietnia 2012

Wielkanoc

Obchodzenie Wielkanocy jest kwestą indywidualną, dla mnie dosyć specyficzną i osobistą. Nie będę wchodzić w szczegóły, bo to nie jest miejsce i czas na to, natomiast chętnie podzielę się z Wami utworem, który i tytułem i muzyką, nawołuje do chwilowego zaciągnięcia hamulca.
Wspominałam już, że uwielbiam Marillion, w sumie dzięki pewnemu M., który szybko się pojawił i potem szybko zniknął. Ale muzyka pozostała i to w moim ulubionym wydaniu - progresywnym. 
Zespół funkcjonuje już kilka dekad, mienił się wokalista, a wraz z nim teksty i wydźwięk tego, co panowie mają do przekazania. Zawsze jednak kolejne albumy są wyznacznikiem tego, czego możemy się po nich spodziewać. Nigdy się nie zawiodłam, zwłaszcza Marbles jest takim albumem, do którego uciekam, kiedy chciałabym poczuć się dojrzała i odpowiedzialna.
Doskonale brzmią. Skomplikowanie miejscami. 
Słowa, jakie próbują przekazać, mają jakąś moc przyciągania, choć nie należą do łatwym i przyjemnych.
Na koncercie (jeszcze) nie byłam, ale podejrzewam, po obejrzeniu kilku dvd, że jest niesamowicie, inno-wymiarowo. 
Dzisiaj więc w drodze do domu rodzinnego, gdzie Mama i Tata czekają, postaram się przemycić ten utwór, a Wam radzę to samo. Wrzućmy na luz, bo tak pięknie gra...

czwartek, 5 kwietnia 2012

Tori

Tori Amos. Cokolwiek bym o niej nie napisała, będzie brzmiało jak banał. Ale jej obecność w moim życiu jest bardzo znacząca. Zaczęło się jak miałam jakieś 14 lat, od przesłuchania z J. płyty w empiku. To było tak dawno temu, a jednak wspaniale wpisało się w krajobraz moich przeżyć. 
Wszystko zaczęło się od albumu Scarlet's Walk. Sentymentalna podróż po Ameryce, odkrywanie nowych dźwięków, odkrywanie siebie w skomplikowanych lirykach, muzyce przepełnionej fortepianem. Jest dla mnie wzorem wokalistki, jej słowa przeplatane z melodią, nabierają sensu.
Towarzyszyła mi przy pierwszej, ważnej miłości, potem przez okres wyżycia artystycznego (duże słowo, za duże), potem przy złamanych sercach i wbijanych z bezsilności zębach w palce. 
Dzisiaj przypomniałam sobie jeden z jej ładniejszych utworów, cholernie ważnych i znaczących. 
Dzisiaj mi szaro, jak za oknem. 

środa, 4 kwietnia 2012

(o)Lśnienie

O muzykę nie jest łatwo w zadymionym, głośnym mieście. Zwłaszcza w tych chwilach, kiedy mijasz tłum ludzi, gdzie każdy się spiesząc, nawet na Ciebie nie patrzy. Zakładając na uszy słuchawki, spowalniam uciekanie czasu. 
Bywa i tak, że przez to, zamiast wsiąść do autobusu swojej linii, wsiadam do innego, rozpoczynam podróż i orientuję się o błędnym numerze pojazdu dopiero gdzieś w okolicach pętli (zdarzyło się dzisiaj). 
Wszystko przez (na coś winę trzeba zwalić) Album Leaf. formacja dość zagadkowa, ale przyjemna w odbiorze. Nieco chill-outowa, wybebeszona, z miłymi dla ucha dźwiękami.
Dzisiaj właśnie przez utwór Eastern Glow, wpadłam w sidła wrocławskiego mpk, kiedy wysiadłam zamiast na północnej części miasta, gdzieś w okolicach śródmiejskich. Szybki bieg przez skrzyżowania, złapałam kolejny transport. 
Uwielbiam topić się w tym mieście z muzyką na uszach. Obserwować ludzi na przystankach, zaułkach. Skupiać się na pozornie błahych nonsensach. 
Dzisiaj za pomocą Eastern Glow miałam okazję zaobserwować pierwsze tulipany w ogrodach, jakaś panią w olbrzymiej, zielonej torbie chowająca książkę pt. Jak czerpać radość z seksu. 
Potem napatoczył się pan żul, proszący o niedopałek (nawet nie papierosa). 
Wbiegłam do pracy, po drodze kupując ciastko francuskie i kawę. 
Dzisiaj idealne tempo mi nadał Album Leaf, w biegu, w marszu, przez na wpół zeschnięte kałuże. 
Kocham to miasto o poranku. Mimo, że przeciąg poranił gardło i trochę boli.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Sæglópur

Góðan dag :D Czyli Dzień dobry po islandzku. Nadszedł w końcu ten wspaniały poniedziałek i nawrót na  nordycką stronę świata. 
Po Skandynawii, a właściwie na piedestale jest u mnie Islandia. Kraj księżycowy, z ludźmi nie z tej epoki i nie z tego świata. Z muzyką, która brzmi tak pięknie jak brzmieć może wszechświat. 
Usłyszałam ich w liceum, przypadkowo, od koleżanki pożyczyłam płytę. Zakochałam się w jeden wieczór i tak do dzisiaj towarzyszą mi wszędzie. Najczęściej podczas codziennego,domowego bytowania, poprzez podróże bliższe i dalsze. Udało mi się wszczepić miłość do nich kilku osobom. I  myślę, że ta magia nie polega jedynie na muzyce, ale tym całym, cudownym wydechu prosto z wnętrza ziemi, gdzie przecież o to nie trudno na Islandii.
Wyspa Lodu dała mi Sigur rós i ich prze genialny kawałek Sæglópur ( można to tłumaczyć jako Nurek lub Zagubiony w Morzu). 
Dosyć infantylne intro zderza się z prawdziwą energią gitary, na której leader gra na smyczku. 
Słychać głębię oceanu, niepokój,ale i to co kocham w ich muzyce najbardziej - niespodziankę. Każdy dźwięk, każda fraza wyśpiewana w języku, który przypomina stare, nordyckie dzieje, niesie za sobą radość ze słuchania.
Jest to utwór absolutny dla mnie. 
Jest to Islandia, jakiej pragnę i, za którą tęsknię.