Riverside, kapela o zachodnim brzmieniu z Polskim korzeniem. Zarażona nim jestem dzięki staremu znajomemu, z którym od lat nie mam kontaktu, a któremu powinnam chyba postawić w podzięce złotego cielca za to, że mi zaszczepił kolejną perłę, o której chcę wspomnieć kilka słów.
Panowie z Riverside radzą sobie świetnie z każdym moim nastrojem. Od euforii po apatię. I nie dlatego, że cudownie riffują i zmieniają tempo, ale dlatego, że mają pomysł. Mało mi muzyki z ideą, chociaż staram się zawsze wybierać te smaczniejsze kąski.
Posiadałam niegdyś nawet koszulkę o wiele za dużą na mnie, miałam okazję być na koncercie. I powiem Wam, że nie znam drugiej takiej kapeli. Zaraz po Porcupine Tree i Marillion, stanowią trzon mojego progresywnego, ukochanego grania.
Dzisiaj wpadło mi w ucho coś, co myślałam, że dawno zapomniałam. A jednak, czekało na mnie w plikach na dysku D, gdzie gromadzę te szczepki przeszłości.
Pamiętam to pierwsze wrażenie po wysłuchaniu kilku kawałków, te ciary a plecach kiedy wokalista nuci i szepcze, albo krzyczy.
Pamiętam te wieczory spędzone z ich muzyką, kiedy wydawało mi się, że lepiej być nie może. Prawda jest jednak taka, że ich muzyka, z każdym kolejnym rokiem, jest odbierana zupełnie inaczej. Nie tak powierzchownie, nie tak buntowniczo.
Pasuje mi to mgliste, czasem usypiające brzmienie.
Dla was dzisiaj Embryonic. Bo chyba nie znalazłam niczego bardziej prawdziwego.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz