Słucham jej odkąd dostałam w prezencie na imieniny płytę pt. Afterglow. Potem gdzieś ta płyta przepadła. Słuchałam jej przy okazji wizyt mojego ex, potem po nocach, płakałam i śmiałam się przy niej.
Ta płyta była osobistą podróżą poprzez nostalgiczne krajobrazy siebie. Miałam wtedy chyba 18 lat. Na dzień dzisiejszy, kojarzy mi się z latem, które puka do drzwi.
Sarah McLachlan. Kobieta o mojej ulubionej barwie głosu, o prezencji, którą uważam za ideał kobiecości. Przy tym piekielnie liryczna i mądra w przekazach między pianinem a głosem.
I dzisiaj odkurzyłam utwór, który chyba zawsze będzie dla mnie synonimem niedokończonego. Kobieta, tęskniąca, czekająca, prosząca, silna i samotna. Wiele razy się tak czułam, może dlatego ta nuta należy do moich ulubionych. Kiedyś pielęgnowałam poczucie alienacji, dzisiaj jest mi to nawet obce. Wyrosłam z tego niewybrednego żalu do siebie samej. A tutaj Sarah kołysze, obiecuje siłę, ostoję. Podobnie jak w innym kawałku z tej płyty.
Moim marzeniem kiedyś było grać i śpiewać o tym, jak cudnie jest się oddawać w czyjeś posiadanie. Odkąd nie mam na czym grać i wena twórcza dopada niezwykle rzadko, wolę zakochiwać się w innych twórczościach, bo moja zbladła i chyba trochę się przeterminowała.
W każdym razie. Posłuchajcie...

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz