niedziela, 3 czerwca 2012

Amelia

Czasami jest tak, że jakaś muzyka filmowa wpada mi w ucho, ale niekoniecznie musiałam obejrzeć sam obraz. Tak było w przypadku filmu Amelia. Muzyka mnie porwała, ale sam film nie do końca. Może nie moja wrażliwość, nie moje klimaty. Epizod z nauką francuskiego, zamiłowanie do bagietek i croisantów też się nie przełożył na wielbienie francuskiego kina. Może mało ambitny, nie wiem, z mojej strony, ale na pewno świadomy wybór.
Ale skoro mamy rozmawiać o muzyce, to niech to będzie chociaż zachowane. Yann Tiersen jest dla mnie ucieleśnieniem talentu. I ma tą wspaniałą nutę nostalgii w sobie. Uwielbiam jego połączenie pianina, akordeonu, perkusji i zadumy. Chce się tańczyć do jego walców. 
Dzisiaj ameliowo z tego względu, że jakoś uczucie wyobcowania i nadętej obserwacji wiruje wokół mnie. Momentami mam wrażenie, że ta muzyka wyjdzie z głośników, zacznie żyć własnym życiem, porywając mnie bez reszty. Ma w sobie nonszalancję paryskich kobiet, wyzwolenie i urok małych kawiarni tuż przy Polach Elizejskich.
Chodź, zatańczymy. Bo jest ładnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz