Nie będzie o kłótniach. Nie będzie też pisania o tym, że ludzie, świat i cała reszta od czasu do czasu bardzo mnie rozczarowują. Nie będzie też gmerania po jądrach zawiści albo innych mrocznych miejscach ludzkiej natury.
Będzie o Archive. Stosunkowo późno odkryłam ich geniusz. A dzisiaj łażąc po Wrocławiu, w Trójce piłowali nową płytę. Idealnie wpasowała się w klimat zwariowanej pogody w tym zatłoczonym mieście, gdzie niemalże jakiegoś pana przejechałby autobus.
Idealnie pasował też do przegryzanej buły, okraszonej dymem z papierosa na ławce niedaleko fosy.
Archive mnie nijako denerwuje. Dlatego, że są tak cholernie dobrzy, dlatego, że wywołują u mnie stany maniakalno-depresyjne, a które na swój sposób bardzo lubię. Genialne wejście gitary w kawałku Conflict mnie rozwaliło, szczerze powiem, na drobne, a wokal - trochę brzmiący jak z megafonu, nasilił ten rozpad. Jeśli miałabym porównać tę muzykę do czegoś, to na pewno do stanu tuż przed wybuchem bomby atomowej. Wiesz, że coś sięa stanie, czujesz ciężar powietrza na kilka sekund przed eksplozją, ale jeszcze nie masz pojęcia, czego się spodziewać. I taki jest ten album i ta piosenka.
Kiedy kończy się lato, spoglądam z nostalgią na ciemnozielone liście drzew, na słońce, które rzuca odcień taki, jak na zdjęciach robionych polaroidem, a jednocześnie czuję uciekającą, urzekającą we wszystkim, jedyna w swoim rodzaju, porę roku.
Lubię lato. Właściwie jak każdą porę roku. Nie sądzę, bym była w tym odosobniona od większości z Was, natomiast jednocześnie mogłabym stwierdzić, że lato zawsze bywa dla mnie mniej łaskawe.
Zawsze towarzyszą tej porze roku ogromne, niespełnione plany, muzycznie też jest to czas raczej większej stagnacji dla mnie. Inspiracji też niewiele przychodzi do głowy.
Ale jednym ostatnio sama się zaskoczyłam. Mianowicie, wrócił do mnie jak bumerang jeden utwór, który został wykonany w przepięknej wersji dziecięcego chóru.
Usłyszałam go dokładnie jakieś 10 lat temu, więc pewnie mogłabym przy okazji obchodzić jakąś rocznicę, ale uważam, że to nie byłoby zbyt mądre z mojej strony.
Utwór ten doskonale nastraja mnie do pisania Indygo, ale też przywołuje bardzo osobiste okoliczności, w jakich go odsłuchiwałam 10 lat temu.
A do chórów mam wszem i wobec ogromną słabość. Uważam, że śpiew zespołowy, kontrolowany jest i klatką i wyzwoleniem dla artystów. Cudowne współbrzmienie tych młodych gardeł mnie rozczula i dodaje jakiejś otuchy.
Nie jest sztampowy, ani patetyczny. Kawałek ów jest bowiem smutny na swój sposób. Nadal uważam bowiem, że prawdziwą miłością jest danie wolności komuś, kogo się kocha, niekoniecznie będąc z tą osobą.
Dramat wyśpiewany przez te dzieci powalił mnie z nóg.