środa, 28 listopada 2012

Jang men andJang łoman, wszyscy co słuchająMarylina Mansona

O tak! Weekend był iście koncertowy. Z moim T. przemierzyliśmy mile świetlne [sic!] po występach takich czołowych rozpieprzaczy mózgu jak: Ozzie, KoRn i M.M.
Ten ostatni wbił nas w pośrupaną podłogę. Kunszt teatru groteski i obrzydlistwa w postaci dupy pana Marylina Mansona, do tego darcie szczęki i oczywiście muzyka. 
Dało kopa. 

Toteż dzielę się. Krótko, acz treściwie :)


piątek, 23 listopada 2012

L'hiver

L'hiver - czyli po francusku zima. Kiedyś uważałam ją za najpiękniejszą porę roku, i to nie zmieniło się w sumie. Jedynie moje postrzeganie mrozu odczuwalnego, gdyż kilka zim spędzonych w zatłoczonym mieście daje się we znaki nie tylko butom i czapkom, ale też głowie, która oprócz hałasu musi znieść przeciągi i nawiewania na przystankach. Póki śniegu nie ma, lubię to nawet bardzo.
Dzisiaj jak i kilka dni temu odkopałam przyjemną muzykę kojarzącą się się zimą. Francuską zimą w dodatku, z tym najlepszym dodatkiem jakim są skrzypce i kobiece chóry. 
Dwie Panie z formacji Artesia zagościły u mnie trzy lata temu podczas wykopalisk na youtube w poszukiwaniu zgrabnych, trudnych i mało kojarzących się z latem dźwięków. Taki to był czas, tego pragnęłam. I dzisiaj odkopuję je jeszcze raz.
Przenikają chłodem i tajemnicą, jaka towarzyszy mi zawsze, kiedy za oknem zmierzch zimowy otula horyzont. Panie odziane są w piękne suknie i przemierzają zmarzliny i tworzą klimat jak z baśni. Mrocznej baśni. 
Ich albumy opowiadają historie o zagubieniu, aczkolwiek ja nie czuję się zagubiona. Raczej szczęśliwa, że mogę obcować z tak niesamowitą muzyką.


niedziela, 18 listopada 2012

Łowca

Wczorajszy koncert zespołu Hunter wbił mnie w podłogę. Za dużo słów by opisać, to co czułam stojąc nieopodal sceny, w ścisku...
Ale osobiste wrażenie było niesamowite - przypomniały mi się stare czasy, kiedy bywałam w TYM klubie, na koncertach, z bliskimi dla mnie ludźmi. I ciary na plecach. I wrażenie, że nadal jestem w tym korzeniu. 
Hunter rozwalił mnie. Moją czaszkę. 

Zresztą... Oprócz solidnego rżnięcia, grają i tak...


poniedziałek, 12 listopada 2012

Heima znaczy Dom

Sigur rós (tłumaczenie - róża zwycięstwa) to nie tylko zespół, to przepłodny projekt filmowo-artystyczno-muzyczno-dokumentalny pochodzący z krainy lodu, czyli Islandii. I zdarzy się, że będę katowała ich zacność, gdyż towarzyszą mi od... 8 lat nieprzerwanie. Zaczęło się od pożyczonej płyty od koleżanki w liceum, album nazywał się (). Nietrudno było mi się do nich przekonać, gdyż trafili idealnie w moje serce strzałą muzycznego amora. Muzyka z kosmosu, z językiem wymyślonym przez lidera grupy, magiczna, inna, genialna. Potem nie było już wyjścia, kolejne albumy, islandzkie kino, koncerty...
Sigur rós zagrali w tym roku w Krakowie podczas Sacrum Profanum Festival. I mimo, że Kraków od Wrocławia nie jest daleko, nie mogłam jechać. Zawiedziona, ale pełna nadziei, oczekuję na kolejny raz. Umilając sobie ten czas, sięgnęłam po raz kolejny do DVD, które koncertowym do końca nie jest, bo zawiera elementy dokumentalne, to jednak urzeka w tak ogromnym stopniu, że trzeba obejrzeć to dzieło po raz kolejny.
Heima, bo o tym mowa, to zbiór koncertów jakie Sigur rós dał w swoim kraju, a które odbiegały od standardowego pojęcia tego wydarzenia. Odbyły się one w salkach i świetlicach wiejskich, na polu, w górach na łące, w opuszczonych budynkach... Z widownią dużą i zupełnie kameralną, gdzie można było zauważyć ludzi pomarszczonych przez życie i pełne wigoru maluchy z balonikami. Ludzie płakali, uśmiechali się, słuchali. 
I właśnie to jest niezwykłe. Że po prostu oddali się muzyce, bez wielkiego show, bez akcji propagandowej. 
Oglądając ten dokument-koncert, wznosisz się na wyżyny emocji, uczuć i tęsknoty, a także podziwu. 
Heima oznacza Dom. Więc wróćmy myślami do tego miejsca, skąd pochodzimy i podglądnijmy jak to jest u innych.
 
     

piątek, 9 listopada 2012

Muzyka filmowa część kolejna

Po długaśnej przerwie, na kolanie skrobię notkę, gdyż zabiegana znowu się stałam niemiłosiernie, a dni ubywa, noce się dłużą no i piątek. Kolejna odsłona dnia dzisiejszego, postanowiłam, że będzie bardzo, ale to bardzo różnorodna. I przydługawa, jak mniema, z racji tematu. 

Osobiste życie - wiedzie się, a owszem. Górkowato było, ale jak to zwykle bywa, wszystko znalazło się u szczęśliwego kresu wyrzeczeń i pora podelektować się wolną chwilą. 

Jesiennie. Za oknem, za szybą, w domu też. Dzisiaj, ponieważ nie posiadam bliżej sprecyzowanego planu na wieczór postanowiłam odkopać kilka perełek z OST - czyli muzyki filmowej. 

Ostatnie dni obfitowały raczej w krwisto-psychodeliczne klimaty, jakie sączyły się z mojego telewizora, tudzież głośników, w związku z tym przypominam film pt. "Czerwony Smok". Datowany na wczesny 21 wiek (matkoicórko jak to brzmi!), genialna kreacja Anthonego Hopkinsa wcielającego się w tudzież niezrównoważonego, acz bardzo inteligentnego doktora Hannibala Lectera. Kto oglądał " Milczenie Owiec" i " Hannibala" ten wie, że ów bohater lubuje się w ludzkich wnętrznościach podawanych na różne sposoby na wykwintnych kolacyjkach. Temat jakże mroczny i złowieszczy, zmusza mózg do mielenia tych okropności okrytych nonszalancką grą aktorską, kreacją nie do podrobienia wręcz, ale i muzyką. Wstrząsającą, niespójną, acz piękną. Howard Shore skomponował dawkę ekscytacji, niepokoju i piękna.  Dla niewtajemniczonych w trylogię o szalonym doktorku, polecam film: "Hannibal: Po drugiej stronie maski". (Hannibal Rising). Link: tu 
Można by było osobne rozdziały pisać nt. tego filmu. Ale osobiście uważam, że sama historia, jak i postać Hannibala, dość uczłowieczonego, należy spożyć w towarzystwie dobrego wina wieczorną porą, kiedy dzieci poszły dawno spać, a w brzuchu nie burczy. :) 



Skoro jesteśmy przy filmach grozy, ostatnio miałam okazję obejrzeć podobno oklepany film "Constantine" o egzorcyście. Przyznam, temat chwyta za struchlałe trzewia, daje do myślenia, a co najlepsze - nie pozostawia pustki emocjonalnej. Muzyka wbija w fotel, zwłaszcza przy głośnikach 5.1. Duży ekran, zgaszone światłą i buuu, straszy pod wyrem. Nie wspomnę już o efektach specjalnych, które jak na ten czas, świetnie zagrały z całością opowieści. Nie zdradzam więcej...



Innym filmem, który wniósł mnie na wyżyny myślowego katharsis było dzieło o tytule: "Wyspa Tajemnic  z niegdyś przesłodzonym L. DiCaprio. Muszę przyznać, że od Incepcji, której też poświęciłam wątek na tym blogu, aktor stał się większym obiektem moich zainteresowań  Facet ma wyczucie do filmów, scenariuszy, postaci jakie gra. Film oparty na schizofrenicznym wyobrażeniu człowieka, jego tułaczce po labiryntach własnej osobowości roztrzaskanej o chorobę, budzi tyle samo współczucia, co strachu. 
Przepięknie harmonizowana muzyka Maxa Richtera wplata się w fabułę miękko, nie przeszkadzając, a jedynie dodając smaku. 



Obejrzyjcie wszystko. Jeśli wiedzieliście, może macie jakiś swój komentarz? Ja dzisiaj poszperam za dobrym tytułem...